Impreza, która rozbiła naszą rodzinę – jak jedno wyznanie ojca zmieniło wszystko
– Nie mogę już tak dłużej – powiedział tata, a jego głos zadrżał, choć starał się brzmieć stanowczo. Siedzieliśmy przy stole, na którym jeszcze godzinę temu stał tort z napisem „Sto lat, Tato!”. Mama wciąż miała na sobie fartuch, a ja i mój młodszy brat, Bartek, patrzyliśmy na ojca z niedowierzaniem. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i… czegoś jeszcze. Czegoś nieuchwytnego, co zwiastowało katastrofę.
– Co to znaczy? – Mama próbowała zachować spokój, ale jej dłonie drżały tak mocno, że kawa rozlała się na obrus.
Tata spuścił wzrok. – Odchodzę. Już od dawna nie jestem szczęśliwy. Próbowałem… Naprawdę próbowałem.
Bartek zerwał się z krzesła. – To jakiś żart? W dniu swoich urodzin? – krzyknął, a ja poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Mama patrzyła na tatę z mieszaniną rozpaczy i gniewu. – Proszę cię… Daj nam rok. Tylko rok. Nie rób tego teraz – wyszeptała.
Tata skinął głową, ale w jego oczach nie było już nadziei.
Przez kolejne miesiące żyliśmy jak na polu minowym. Każdy dzień był próbą przetrwania. Tata wracał późno z pracy, unikał rozmów, a kiedy już mówił, to tylko o rzeczach praktycznych: rachunki, zakupy, samochód. Mama udawała, że wszystko jest w porządku, gotowała jego ulubione dania i starała się uśmiechać. Bartek zamknął się w swoim pokoju i coraz częściej znikał na całe wieczory. Ja… Ja próbowałam być pośrednikiem, choć nikt mnie o to nie prosił.
Pewnego wieczoru podsłuchałam rozmowę rodziców. Mama płakała cicho.
– Czy ona jest tego warta? – zapytała drżącym głosem.
– To nie o nią chodzi – odpowiedział tata. – Po prostu… czuję się martwy w środku.
Te słowa dźwięczały mi w głowie przez wiele tygodni. Zaczęłam analizować każde wspomnienie: wspólne wakacje nad Bałtykiem, święta u babci w Radomiu, wieczory przy planszówkach. Czy naprawdę nic nie zauważyłam? Czy byłam aż tak ślepa?
W szkole przestałam się odzywać do przyjaciółek. Nie chciałam tłumaczyć, dlaczego nie mam ochoty na kino czy pizzę po lekcjach. W domu czułam się jak intruz. Mama coraz częściej płakała po nocach, a Bartek zaczął przynosić do domu piwo i papierosy.
W listopadzie tata oznajmił, że wyprowadza się do wynajętej kawalerki na Pradze. Mama nie protestowała – tylko skinęła głową i zamknęła się w łazience na godzinę. Bartek rzucił talerzem o ścianę i wybiegł z domu.
Zostałam sama przy stole. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byliśmy naprawdę szczęśliwi. Może wtedy, gdy tata zabrał nas na Mazury i przez cały dzień łowiliśmy ryby? Albo kiedy mama śmiała się tak głośno, że sąsiedzi pukali w ścianę?
Święta były koszmarem. Tata przyszedł tylko na Wigilię, przyniósł prezenty i udawał, że wszystko jest normalnie. Bartek nie odezwał się do niego ani słowem. Mama podała barszcz z uszkami i przez całą kolację patrzyła w okno.
Po Nowym Roku mama zaczęła chodzić do psychologa. Czasem wracała spokojniejsza, czasem jeszcze bardziej rozbita. Pewnego dnia usiadła ze mną przy stole.
– Wiesz… Może to wszystko moja wina? Może za bardzo go kontrolowałam? Może powinnam była być inna?
– Mamo, przestań! – wybuchłam. – To nie twoja wina! On po prostu… odszedł.
Zobaczyłam w jej oczach ulgę i smutek jednocześnie.
Bartek zaczął mieć kłopoty w szkole. Wychowawczyni wezwała mamę na rozmowę.
– Pani syn jest agresywny wobec kolegów i nauczycieli – powiedziała sucho. – Coś się dzieje w domu?
Mama spuściła wzrok i tylko skinęła głową.
Wiosną tata zaprosił mnie na kawę do swojej kawalerki. Było tam pusto i zimno. Na stole stały dwie filiżanki i talerz z ciastkami z Biedronki.
– Przepraszam cię – powiedział cicho. – Wiem, że was skrzywdziłem.
– Dlaczego? – zapytałam bez ogródek.
Tata długo milczał.
– Bo chciałem być szczęśliwy. A nie potrafiłem już być szczęśliwy z waszą mamą.
Wróciłam do domu z poczuciem pustki. Czy szczęście jednego człowieka naprawdę jest warte cierpienia innych?
Minął rok od tamtej imprezy urodzinowej. Rodzice podpisali papiery rozwodowe w sądzie na Marszałkowskiej. Mama wyszła z sali rozpraw ze łzami w oczach, Bartek rzucił ojcu krótkie „do widzenia” i wybiegł na ulicę.
Dziś patrzę na nasze stare zdjęcia i zastanawiam się: czy można było to wszystko uratować? Czy czasem lepiej odejść niż udawać szczęście? A może powinniśmy walczyć o rodzinę za wszelką cenę?
Czy ktoś z was też musiał wybierać między własnym szczęściem a szczęściem bliskich? Jak podjąć decyzję, która nie złamie serca nikomu?